Przypowieść o dwóch komisarzach NBA

Adam Silver stoi na środku NBA jak menedżer nocnej stacji benzynowej przy autostradzie donikąd. Światła jarzą się całą dobę, kasa się zgadza, hot-dogi schodzą, ale powietrze śmierdzi przepalonym olejem, hazardem i zmęczeniem materiału.

Adam Silver biznesem

NBA pod jego rządami zarabia jak nigdy wcześniej, ponad dziesięć miliardów dolarów rocznie, kluby puchną w wycenach, kontrakty telewizyjne są tak wielkie, że nie mieszczą się w wyobraźni przeciętnego kibica. A mimo to ludzie patrzą na Silvera jak na faceta, który sprzedał im coś błyszczącego, ale w środku puste, lekkie i dziwnie chłodne.

Bo Adam Silver to nie David Stern. Ten mityczny Stern. I właśnie tu zaczyna się problem, bo Stern urósł w umysłach ludzi do rozmiarów kultu, jak chrupki Star Foods*. Gość od żelaznej ręki, od dress code’u, od bójki w Detroit w 2004 roku, po której zawieszenia spadały jak gilotyna.

Mit Davida Sterna

Stern był tym czarnym charakterem, który nie bał się być nielubiany. Wolał stracić sympatię, niż kontrolę. Traktował ligę jak produkt wymagający absolutnej dyscypliny. Jak silnik odrzutowy: głośny, brutalny, ale lecący dokładnie tam, gdzie trzeba. Uratował NBA przed bankructwem, zrobił z niej globalne imperium w czasach Jordana, Dream Teamu, wprowadził salary cap i pozwolił lidze stać się multibiznesem. Trzydzieści lat, osiem różnych mistrzów, porządek i strach w oczach zawodników.

Silver przyszedł po nim jak ktoś, kto odziedziczył willę z basenem i postanowił zrobić w niej coworking. Jest miły. Jest nowoczesny. Jest dialog. Jest konsensus. Jest partnerstwo. Jest „player-first”. I właśnie to wielu kibiców doprowadza do szału.

NBA pod rządami Adama Silvera

Liga stała się festiwalem reklam. Logo zakładów bukmacherskich wyskakuje z lodówki, parkiety krzyczą kolorami jak tanie kasyno w Nevadzie, a koszulki wyglądają jak billboardy w ruchu. Transmisje przerywane są kursami na żywo, komentatorzy mówią o rzutach wolnych, jakby omawiali kupony. Silver był jednym z największych orędowników legalizacji hazardu w USA, a potem wszyscy udawali zdziwienie, kiedy pojawiły się afery.

Roziery, Jontay Porterty – ten ostatni dożywotnio zdyskwalifikowany za ustawianie własnych statystyk. Silver tu akurat zareagował ostro, ale to był no-name, brat chłopa co grał wówczas Denver, a dla wielu kibiców było już za późno. Potwór został wykarmiony, wypuszczony i zaczął gryźć.

Do tego dochodzi sędziowanie. Chaos, niekonsekwencja, gwiazdy traktowane jak święte krowy, traveling widziany tylko wtedy, gdy akurat pasuje do narracji. Faule techniczne sypią się jak konfetti, a w playoffach co mecz ktoś wychodzi wściekły, przekonany, że właśnie obejrzał coś „ustawionego”. Pod Sternem też mówiono o riggingu, o draftach, o manipulacjach, ale dziś, paradoksalnie, wielu kibiców wspomina tamte czasy jako bardziej przejrzyste. Mniej idealne, ale bardziej prawdziwe.

Adam Silver kocha nowinki i pieniądze

Silver kocha nowinki. Play-in. NBA Cup i ligi w Europie. Kolorowe parkiety, czasem tak jaskrawe i nieczytelne, że oczy krwawią. Dla jednych to świeżość i próba ożywienia zbyt długiego sezonu regularnego. Dla innych – sztuczne pompowanie balonu, kopiowanie europejskiej piłki nożnej zamiast naprawy podstawowych problemów, jak absurdalna liczba przerw reklamowych w końcówkach meczów czy spadająca intensywność obrony. All-Star Game stał się żartem, meczem pokazowym bez napięcia, a trofea zmieniają się jak nazwy korporacyjnych sal konferencyjnych.

Pamiętacie, że nagroda MVP to już nie jest nagroda MVP tylko „Trofeum Michaela Jordana” od 2022 roku? I co? Każdy ma to w dupie. Ja, Ty, media. Każdy.

Najbardziej jednak boli „miękkość”. Load management. To słowo brzmi jak korporacyjny bełkot, ale dla kibica oznacza jedno: kupiłeś bilet, zabrałeś rodzinę, a piętnaście minut przed meczem dowiadujesz się, że Kawhi Leonard albo Joel Embiid dziś „odpoczywa”, bo algorytm tak powiedział. Silver przez lata patrzył na to pobłażliwie. Dopiero niedawno wprowadził Player Participation Policy, próbując ograniczyć proceder. W oczach wielu: za mało, za późno.

NBA: zawodnicy robią co chcą

Ja Morant wyskakujący w mediach społecznościowych z bronią palną. Dwa razy. Zawieszenia: najpierw osiem, potem dwadzieścia pięć meczów. Dla jednych rozsądna kara, dla innych dowód, że marketing młodej gwiazdy jest ważniejszy niż realna dyscyplina. W czasach Sterna, mówią, za coś takiego można było zniknąć na długo, może na zawsze.

Trade requests. James Harden. Damian Lillard. Zawodnicy z ważnymi, wieloletnimi kontraktami publicznie wymuszający transfery do konkretnych miast. Odmawianie gry, obrażone miny, PR-owe gierki. Mniejsze rynki czują się jak farmy talentów. Kontrakty przestają znaczyć cokolwiek, a Silver wygląda, jakby nie bardzo chciał albo nie bardzo potrafił to ukrócić.

Była też sprawa Chin. Tweet Daryla Moreya o Hongkongu w 2019 roku. Chiny zamykają drzwi, NBA traci dostęp do ogromnego rynku. Silver próbuje lawirować, przeprasza partnerów biznesowych, mówi o „skomplikowanej sytuacji”. W USA odbierane to było jak czysty, korporacyjny cynizm. Zyski ponad wolność słowa. Obraz, który przykleił się na długo.

Europejscy gracze przejmują NBA

Gwiazdy z Europu przyjechały na koniach, jak w tanim westernie, jak gangusy w latach 90. starą BeMką na Mokotowie i weszli do NBA, jak do zieleniaka po haracz. I dalej tam siedzą i siedzieć będą, bo nie ma amerykańskiego herosa, któr by ich przepędził. Tatum? Booker? Flagg in the making?

Clippers już próbowało robić “Expendables” i widzimy jak wyszło, więc nie ma co liczyć na last dance LeBrona czy Curry’ego. Mit nadczłowieka z USA z piłką do kosza pod pachą gnije na naszych oczach, a Adam lata na stary kontynent ligi tam zakładać, bo kasy ma za mało.

Adam Silver: dwanaście lat rządów w NBA

I tak stoimy w tym miejscu. Dwanaście lat Silvera, dziewięciu różnych mistrzów, większa parzystość, brak jednej dominującej dynastii. Rekordowe przychody, ekspansja na Afrykę, globalizacja na sterydach. Oglądalność spada, pieniądze rosną, atmosfera gęstnieje jak dym w barze, który powinien być zamknięty dekadę temu.

Silver nie jest jednoznacznie zły ani jednoznacznie dobry. Jest skuteczny biznesowo, kontrowersyjny sportowo. Platforma medialna zamiast twardej ligi. Dyplomacja zamiast dyktatury. Dla jednych to przyszłość, dla innych koniec pewnej epoki, w której ktoś naprawdę trzymał gwiazdy w ryzach.

I jeszcze te jego sapania i wykręty o ekspansji ligi, że tak, że Las Vegas i (moje) Seattle, i może jeszcze inne rynki, ale wiecie, nie teraz, bo jest ten tort z umowy telewizyjnej i teraz się go dzieli na trzydzieści równych kawałków, a później trzeba by dołożyć kolejne dwa talerzyki, do stołu ludzi dosadzić, herbaty zrobić, a każdy pewnie słodzi, to i cukier by zjedli…

I może właśnie dlatego ten facet budzi tyle emocji? Bo patrząc na niego, kibice widzą nie tylko komisarza NBA, ale też koszykówkę, która stała się bogatsza, głośniejsza i bardziej miękka. A pytanie, czy lepsza, zostaje bez odpowiedzi, unosząc się gdzieś między kolejną reklamą bukmachera a highlightem obejrzanym zamiast meczu.

*ale bym sobie zjadł Bacon Snacksy, ja pitolę…

Opublikowano

w

,

przez


Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.