Podsumowanie tygodnia w NBA #4

To, co zaraz przeczytasz, brzmi jak tygodniowy raport człowieka, który od dekady nie może wyjść z baru przy bocznej uliczce NBA, ale z tą różnicą, że zamiast piwa ma zimną statystykę, a zamiast dymu papierosowego: zapach spalonej narracji. W tym tygodniu historie trzech drużyn, które w teorii miały być tylko tłem, jak pijany gitarzysta pod koniec wesela, a jednak grają głośniej, niż ktokolwiek planował. Suns, Lakers i Raptors.


Phoenix Suns: odratowani z pogorzeliska

Phoenix Suns wracają na mapę świata koszykówki, jak były rockman, który niby zrezygnował, niby położył się pod kołdrę życia i przestał istnieć, ale jednak ostatnim tchem siada do instrumentu i gra coś, co brzmi jak cholerny renesans.

Devin Booker: chłopak, którego wielu (w tym ja) miało za plastikowego Tatuma w wersji z Zachodu, nagle wygląda jak gość, który naprawdę ciągnie ten wózek. I to wózek bez amortyzacji, z kwadratowymi kołami, zaprojektowany przez Mata Ishbię, tego samego, który wpadł na pomysł, by poprzyklejać gwiazdy do Arizony, jak naklejki z chipsów. Więcej rozgrywa, dużo rzuca i jest otoczony obrońcami. Czy to było takie proste od samego początku?

Ale nie popadajmy w paranoję: Booker MVP? Nie w tym życiu. Europejski zaciąg i kanadyjski rodzynek są przed nim w kolejce po ogórkową i stoją w niej jak komornik pod drzwiami.

Ale może przynajmniej ucichną żarty z tych ponad 70 baniek, które mają mu spływać mu na konto niczym łzy internautów.

A w tle tego wszystkiego stoi Jordan Ott: gość, którego wymieniano w jednym oddechu z Montym Williamsem, Voglem i Budenholzerem, jakby to była jakaś rodzinna defilada nieudanych eksperymentów. Po wymianie Duranta wszyscy pukali się w głowę i wieścili 25–30 zwycięstw w tym sezonie, koniec, pozamiatane. Tymczasem mamy 12–9. Siódme miejsce. Listopad w ich wykonaniu to 10-5. W ataku top 10 (117.7 na 100 posiadań), w obronie top 10 (112.3 na 100 posiadań). Ktoś tu chyba zapomniał przeczytać skryptu.

Obrona Suns stała się ich religią. Rok temu byli 28 miejscu. W przechwytach potykali się o własne buty. Dziś: pierwsze miejsce w lidze ze średnią 10.6 przechwytu na mecz. Pozwalają rywalom rzucać 113.9 punktów na mecz, a wszystko dlatego, że zniknął Durant, Jones i Beal, więc trzeba było wysłać na boisko młodych, którzy jeszcze nie mają zniszczonych kolan i duszy. Pressing, brak komfortu, wyciąganie ludzi na wierzch światła jak w tanim kryminale.

I jest jeszcze Dillon Brooks, prezent dodany do wymiany Duranta. Brooks, człowiek-zadzior, którego kariera to sinusoidy w napadzie złości, szaleństwa i braku pokory. Teraz ma 21.5 punktu, 3.2 zbiórki, 1.7 asysty i przechwytu. Rzuca 45% z gry, 32% za trzy: czyli klasycznie: czasem trafia, czasem wygląda jakby rzucał cegłą w okno sąsiada. Bez niego Suns są na parkiecie -7.1. Straszne, potrzebne, pokręcone.

Na koniec tej bajki nieobecny Jalen Green, który wchodzi w debiucie i wali 29 punktów oraz 6/13 za trzy. Czym pisze się sympatycznym atramentem w historii organizacji. Niby coś, ale i tak #nikogo. Może z niego będzie strzelec. Może nie. Trzeba jeździć i obserwować, jak mówi stary mechanik, który widział więcej Passatów niż Ty klusek w rosole.


Los Angeles Lakers: słoweńska magia działa

Luka Doncić w Lakers wygląda jak facet, który odziedziczył winnicę po bogatym wuju i chodzi między krzewami w kapciach i kawałkiem sera między zębami. Ma to wszystko gdzieś, a jednocześnie czego się dotknie, to kwitnie. LeBron zniknął na 14 meczów i nic. Zero dramatu. 14-4. Drugie miejsce na Zachodzie. Jakby to wszystko było wpisane w kontrakt z diabłem.

Bo wiecie, ten LeBron, nie. Ten sam LeBron, o którym mówiono, że już tylko wyciąga korek z butelek i patrzy na zegarek emerytury? Teraz gra trzecią opcję za Luką i Reavesem. Reavesem, który walczy o pieniądze tak, jakby rzucał je własną ręką do oceanu. Bo to jest mega przewrotne, że po tylu latach znamienitych nazwisk, teraz Lakers prowadzi dwóch białasów, z czego jeden jest to chyba najlepszy biały Laker od czasu jego ekscelencji Jerry’ego Westa? Może tak, a może nia, ale kto by się teraz kłócił, jak karuzela kręci się sama?

Luka ma 34% z dystansu: najgorzej od 2019 roku. A i tak trzyma drużynę za gardło. 35.1 punktu, 9.4 asysty, 8.5 zbiórki, 1.8 przechwytu. Lider NBA w ilości oddanych w wolnych na mecz: 12.3. Gdyby SGA tyle dostawał, kibice na X już by go przybili do krzyża cyfrowego męczeństwa. Luka przewodzi Lakers w punktach, zbiórkach, asystach, przechwytach i jest drugi w blokach, ale akurat to ostatnie, to nie jest powód do dumy. 

Jego geniusz objawia się w niesamowitej zdolności do panowania nad tempem gry, zwłaszcza w akcjach pick-and-roll. Luka jest w stanie, bez pośpiechu rozmontować obronę przeciwnika i znaleźć nowego partnera, kiedy schodzi do niego podwojenie. Ciężko przechodzi mi to przez klawiaturę, ale Lakers momentami prezentują koszykówkę, która wydaje się zbyt łatwa. Kudos panie podcaster.

A do tego wszystkiego jest Ayton, wskrzeszony jak szkielet w “Diablo 2”. Pod koszem masuje się, rzuca z półdystansu, unika trójek jak weterynarza, ale jego 1.6 wolnego na mecz wygląda jak żart, który ktoś ciągle opowiada, chociaż nikt już nie chce słuchać. To jedna z anomalii w tej lidze, której nawet nie chce starać się wytłumaczyć.

Lakers to chodzący paradoks: 11 ofensywa (118.9), 13 defensywa (115.1), 27 drużyna w NBA zbiórkach (40.8), 30. w blokach (żałosne 3 kropka 4 na mecz). A mimo to wygrywają, jakby mieli w rękawie trick magiczny po dziadku iluzjoniście, co Niemcom się nie kłaniał.

I gdzieś pod tym wszystkim czai się przeczucie, co mnie zżera od środka: ten sezon i tak jest przejściowy. Luka przedłużony, LeBron dzisiaj uśmiechnięty, jutro może poprosić o wymianę, pojutrze ogłosić koniec. Nowi właściciele wycinają nepotyzm z biura jak chore tkanki. Gdyby życie miało poczucie humoru, Lakers mogliby być potęgą, która nie chce być potęgą.

A wszystko to jest sponsorowane nazwiskiem Nico Harrisona, dla którego dożywocie za tę wymianę brzmi jak jedyne sensowne zdanie w tym szaleństwie.


Toronto Raptors: miasto, które nagle zaczęło oddychać

Toronto Raptors szli po dziesiąte zwycięstwo z rzędu, ale zatrzymali ich Hornets. Hornets, którzy normalnie są jak stary dywan, tako co leży, nic nie robi, chyba że akurat jesz nad nim i coś wylejesz. Mimo tej porażki Raptors przegrali tylko 2 z 15 ostatnich meczów. Drudzy na Wschodzie. Dwie wygrane za liderującymi Pistons. I coś, co mi styki we łbie przepala: są tytanami obrony:  średnio tracą tylko 112.8 punktów, co jest czwartą obroną w NBA. Kto to przewidział? Nikt trzeźwy.

Darko Rajaković miał być “martwym człowiekiem chodzącym”, a jest cichym kandydatem do nagrody dla trenera roku. Nowy zarząd mógł zrobić szybkie cięcie. Nie zrobił. Dał mu gotować z pełnym składem. Efekty: jak w kuchni Gesslerowej, gdy nagle sprzątaczka odkryje przyprawy Prymat.

Bądźmy sprawiedliwi: pierwszy jego rok to była przebudowa: pożegnanie OG Anunoby’ego i Siakama, oddanie kluczy Barnesowi. Drugi rok pod wezwaniem umiłowanych w sercu kontuzji: trójka Quickley-Barrett-Barnes zagrała razem mniej niż 20 meczów, a w trade deadline wpada Ingram, który nie gra ani minuty do końca sezonu. Cudowny dar losu, ale w paczce bez baterii.

A jednak: Darko zrobił cud. Z ekipy indywidualistów, którzy wchodzili w izolacje jak w ciemną uliczkę po siedmiu piwach, ulepił kolektyw na 29.9 asysty na mecz, co daje im trzecie miejsce w lidze. 

I Brandon Ingram, półdystansowy poeta, który teraz nie musi być alfą i omegą jak w Pelicnas, tylko jedną z dobrze spasowanych części w tym kanadyjskim silniku. Gdyby tylko wczoraj rękę wystawił do tej trójki Kona Knueppela, drugiego Curry’ego (tak na mieście gadają), na dogrywkę, to może dziś byłby inne nastroje. Ale raz się wygrywa mecz na  0.6 sekund do końca, a raz – jak mawiał klasyk – “rąk nie chce się podnieść”. Pamiętajcie: nie można mieć w życiu wszystkiego…

Ale w Toronto za to wszystko się klei, wszystko pachnie, jak początek czegoś sensownego. Nie wiem, jak długo to potrwa. Może tydzień. Może rok. Może sekundę jak w Chicago Bulls na początku sezonu, bo przecież siedzieli przy tym samym stole, co teraz Raptors. Mimo to w Toronto płonie teraz światło, które dawno temu, w 2021 roku zgasło. Kyle Lowry gdzieś tam zapalił gromnicę…


Krótszych obserwacji dziś nie będzie. Czas w NBA płynie szybciej niż potrafią to ogarnąć ludzkie ręce na klawiaturze, a ja nie mam go z gumy.

Jutro świat znów będzie palił się od nowa: czy to na pustyni Arizony, czy pod neonami LA, czy w kanadyjskim chłodzie, a my spotkamy się na naszym FB lub w podcaście…

Opublikowano

w

,

przez


Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.