To był chyba najlepszy mecz w historii tego sztucznego tworu pana Silvera. Tego plastikowego Las Vegas NBA Experience, gdzie wszystko pachnie pieniędzmi bez historii. I właśnie tam, w tym sterylnym akwarium, nagle z kontuzji powróciła Bagieta z Francji i zrobiła przeciąg. Reżim Thunder się skończył. Tak po prostu. Jak każdy reżim: niby wieczny, a potem nagle trach i nie ma dyktatora.
Oklahoma City Thunder niepokonana
Thunder to drużyna, która przed tym meczem miała bilans 24–1, ex aequo najlepszy w historii. Statystyczny potwór, algorytm zwyciężania, drużyna tak poukładana, że aż podejrzana. Po drugiej stronie Spurs: młodzi, ambitni, jeszcze z mlekiem pod nosem, ale już z Victorem Wembanyamą. Najbardziej wyjątkowym zawodnikiem NBA. Nie „obiecującym”. Wyjątkowym. Różnica jak między kometą a kamieniem.
Pierwsza kwarta wyglądała dokładnie tak, jak miała wyglądać według broszury. Thunder wyszli, zrobili swoje, kilka punktów przewagi, trzymanie dystansu, zimna kontrola. Jak starszy brat, który pozwala młodszemu trochę pograć w Mario na Pegazusie, ale pilnuje, żeby się nie rozpędził. Shai Gilgeous-Alexander w pierwszej kwarcie zdobył 10 punktów, a tablica po dwunastu minutach świeciła 31:20. Wszystko się zgadzało. System działał.
I wtedy na boisko wszedł Wembanyama. I system zaczął skrzypieć.
Wembanyama zmienił oblicze meczu
Druga kwarta to była zmiana dynamiki tak wyraźna, jakby ktoś przestawił grawitację. Francuski środkowy nie musiał nawet dominować punktowo, on po prostu był. Skupiał na sobie obronę Thunder jak czarna dziura światło. Każdy patrzył na niego, każdy się cofał o pół kroku za daleko, każdy się zastanawiał, czy już, czy jeszcze nie. I Spurs zaczęli odrabiać straty.
Potem Wemby usiadł. I Thunder od razu odjechali. 16 punktów przewagi. 47:31. Wszystko wróciło na swoje miejsce, jakby ktoś na chwilę wyłączył prąd.
Mitch Johnson spojrzał na to, westchnął i powiedział w duchu: dobra, nie ma sensu udawać. Wemby wrócił. Na 14 sekund przed końcem połowy trafił trójkę w stylu Stephena Curry’ego. Pachnącą pewności siebie i pełną cichej deklaracji. Strata stopniała do trzech punktów. 49:46. W siedem minut gry, a plus/minus +20. Siedem minut. To jest statystyka z pogranicza science fiction i herezji.
Ale jak wiemy po ostatnim moim wpisie, nie każdy ją szanuje. Ale dla takich są boty na probaskecie, co sekundę po zakończeniu ostatniego spotkania piszą relację z dziewięciu pozostałych z tej nocy…
NBA Cup: zmiana układu sił po przerwie
Po przerwie Spurs już się nie bali. Grali z Thunder jak równy z równym. Bez przeprosin. Bez spuszczania wzroku. Trzecia kwarta należała głównie do San Antonio, które napędzał De’Aaron Fox. Największe prowadzenie? Sześć punktów. Niby nic, ale w meczu z OKC to jak wbić chorągiewkę na dachu sąsiada. Thunder wracali za każdym razem.
Końcówka to był rollercoaster bez pasów. Alley-oop Wembanyamy zza linii końcowej. Potem półdystans Shaia. 98:96 dla Thunder. Vassell odpowiada trójką. Jalen Williams dorzuca swoją. 101:100. Caruso broni jak wściekły, a Wemby i tak trafia rzut z odchylenia, jakby prawa fizyki były tylko sugestią.
Potem przyszło to, czego nikt nie lubi: festiwal rzutów wolnych. Spurs faulują Thunder, żeby nie było trójek. Thunder faulują Spurs, licząc na pudła. Koszykówka zamienia się w księgowość. Emocje na pauzie.
I na końcu Spurs są lepsi.
NBA Cup: statystyki
Victor Wembanyama kończy mecz z 22 punktami. 6/11 z gry. 15 punktów w czwartej kwarcie. 9/12 z linii. 9 zbiórek, 2 asysty, 2 bloki. Niespełna 21 minut na parkiecie. Plus/minus +21. Krótko mówiąc: prawdziwy kosmita. Nie metaforycznie. Statystycznie.
Vassell dorzuca 23 punkty, 4/9 za trzy, 5 zbiórek, 4 asysty. Fox i Castle po 22 punkty.
A ten którego nazwiska nie wolno tu wymieniać? Nie grał. Siedział. Patrzył. Historia toczyła się bez niego. Jak widz w teatrze, w którym właśnie zmienia się epoka. Ale przecież wiecie lepiej. Po kontuzji, zakochany, w konflikcie z trenerem, który powinien nim grać, bo w pierwszy sezonie robił 11 punktów na mecz.
Thunder przegrywają, ale nie bez walki. Shai ma 29 punktów, 4 zbiórki, 5 asyst. Brakuje mu tylko tych jednych, dwóch trafień w końcówce, które zwykle dowozi.
Jalen Williams: 17 punktów, 7 zbiórek, 4 asysty, 4 przechwyty, ale skuteczność 5/16 boli jak źle zrośnięta kość. I mam wrażenie, pomimo tych statystyk, że dalej coś jest nie tak w jego grze. Zapewne WRACA DO SIEBIE PO KONTUZJI. Bo on może, a inny nie. I tragiczny bohater tego spektaklu Chet Holmgren: 17 punktów, 7 zbiórek i jeden cholernie ważny, spudłowany rzut wolny, z którego chudy alien z Francji cieszył się jak dziecko z prezentu bez okazji.
BTW Wemby’ego: humor po wygranej dopisywał, to nawet ciął z OKC łacha na konferencji pomeczowej, że to banda floperów i ostatecznie wygrałą pure zespołowa koszykówa, bez naciągania sędziowskich rajstop.
NBA Cup: czy to wszystko ma sens?
Czy był to mecz o stawkę? Może nie ale pół banki na łeb, w tym turnieju, to zawsze pół banki. Więc po co ten mecz? Co on dał Spurs? Pokazał, że się da. Że można ograć mistrzów NBA. Najlepszą obronę ligi. Drugi atak. Cała NBA zobaczyła, że ten cały bilans 24-1 to tylko liczba. I że czasem wystarczy jeden wysoki Francuz, żeby cały porządek świata lekko się przechylił.
Finał we wtorek. New York Knicks koszykówki vs Spurs. Jak w 1999 roku.
ps. dziś nie będzie podsumowania tygodnia w NBA, bo nie mam siły…


Dodaj komentarz