Najlepsze płyty rockowe i metalowe 2025 – Ranking TOP 10

Nie samym NBA człowiek żyje. Nawet jeśli czasem tak się wydaje.Dlatego powstał ten ranking: subiektywne, nieobiektywne i nieprzejednane podsumowanie rocka i metalu za 2025 rok. Najpierw rzeczy, które nie siadły i odbiły się od moich uczu jak pusty werbel. Potem albumy warte uwagi, takie do zapamiętania na dłużej. A na koniec topowa dycha, z małym bonusem, bo życie rzadko mieści się w równych dziesiątkach. Będzie długo. Zaczynamy!

Największe rozczarowania muzyczne w 2025 roku

Na początek rzeczy, które miały wejść pod skórę jak drzazga, a odbiły się jak gumowa kula od kasku. Grube kotlety metalowej sceny, znane, tłuste, odsmażane na tym samym oleju.

Jedne odpalałem z nadzieją jak dzieciak przed Wigilią, inne z czystej ciekawości, która była jak zaglądanie do cudzej lodówki. Starałem się, serio. Próbowałem. Nic nie zostało.

Deftones – Private Music

Na tę płytę czekałem jak na powrót kogoś, kto zawsze był obecny. Deftones to był/jest byt, który wyrósł w ekosystemie MTV, jak jakiś dziwny grzyb między reklamą Mountain Dew a Kornem, ale nigdy nie dał się do końca sklasyfikować spoconym recenzentom. Dlatego zawsze byli mi bliscy. Nowa płyta jest jak zwierzę w zoo: ładne, zadbane, ale już bez instynktu.

Brakuje pazura, tej ikry odmienności, tej chwili, kiedy nie wiesz, czy to jeszcze piosenka, czy już emocjonalny wypadek samochodowy. Słuchałem jej na wesoło, na smutno, w skupieniu i jako tło do życia. I nic. Pustka. Nie pamiętam ani jednego momentu. Fani i media mówią chórem: „bardzo dobra płyta”. A ja patrzę na nią jak na zamarzniętą szybę w aucie. Fajnie, że mam samochód, ale stoję w miejscu i wkurwia mnie, że nie mogę ruszyć, bo nie jestem w stanie się wgryźć w ten lód.

Behemoth – The Shit ov God

Nergal jest jak klaun Pennywise z książki Stephena Kinga. Jeden wraca co 27 lat, żeby pożreć ludzkie dzieci, a drugi co kilka płyt zmienia muzyczną skórę. Po „Opvs Contra Natvram” wkręciłem sobie w mojej chorej głowie, że pójdą w stronę singlowego „Ov My Herculean Exile”. Że będzie wolno, hipnotycznie, majestatycznie, prawie doomowo.

Produkcja – jak zawsze złoto, perfekcja, kliniczna czystość. Materiał – miałki, bezjajeczny, generyczny jak tapeta w hotelu przy autostradzie. Do tego ta cała otoczka z tytułem. Behemoth ląduje w triumwiracie metalowego absurdu: Nocny Kochanek jako rocko-polo dla młodych brudasów, Acid Drinkers jako metalowy Big Cyc i teraz „Kópa” Boga, która domyka trylogię wsi tańczącej w glanach. Śmieszne? Nie. Smutne? Bardziej.

Dream Theater – Parasomnia

Zmieni­li gatunek, a potem ugrzęźli we własnym patencie jak mucha w bursztynie. Każdy chciał grać jak oni, więc dziś tag „progressive metal” wywołuje u mnie konwulsje, bo w 90 procentach to kalka ich kalki. Od „Train of Thought” wszystko co wydali, brzmi dla mnie tak samo.

Ale, hej! Wrócił Mike Portnoy, perkusista, który odszedł w 2009 roku. Miało być nowe otwarcie. Bodziec. Cokolwiek. A tu nic. Jak się przez lata masturbuje na gryfie, to trudno nagle przestać się dotykać. Fani i recenzenci pieją z zachwytu, a ja za każdym razem podczas odsłuchu ich nowej płyty, już przy drugim numerze, mam ochotę zmienić na „Scenes from a Memory”, żeby uratować w sercu resztki miłości do zespołu, który kiedyś naprawdę coś dla mnie znaczył.

Deafheaven – Lonely People with Power

Tu było siłowanie się pod publikę z mojej strony. Rzadko to robię, ale teraz tak wyszło i żałuję zmarnowanego czasu. Nigdy mi nie leżeli, ale jak pół świata krzyczy, że coś jest wybitne, to sprawdzasz, bo może to z tobą jest coś nie tak?

Album rozkręca się wolno, angażuje słabo. Kiedy wreszcie coś zaczyna się dziać, wszystko się rozpada – brak spójności, interludia jak reklamy w środku filmu, które nie podbijają klimatu, ale za to wybijają z rytmu. Takie se to wszystko jest. Bez zachwytów. Ale ludziom się podoba. Widocznie coś ze mną jest nie tak…

The Halo Effect – March of the Unheard

Szwedzki metal to mój drugi dom, a skandynawski all-star band? Wczesny Bloodbath nauczył mnie, że to może działać, do póki nie weźmiesz na wokal chujka z Paradise Lost.

Debiut The Halo Effect był średni, druga płyta miała to naprawić. Nie naprawiła. Rozwlekłe, pełne wypychaczy granie, które ma bujać dupę, a czujesz się jak w kolejce do dentysty. Są momenty – hołd dla starego Göteborga z lat 90 – ale całość się rozjeżdża, traci dynamikę w drugiej połowie. Lepiej odpalić stare In Flames.

Katatonia – Nightmares as Extensions of the Waking State

Napiszę to: tego zespołu już nie ma. Kiedyś walili w emocje jak Kobe w pożegnalnym meczu z Jazz. Dawno temu odeszli „Emo” bracia Norrman, teraz współ-ojciec założyciel Andreas Nystrom. W pokoju został sam Jonas i zrobił kupę na dywan.

Wydana w 2023 roku „Sky Void Of Stars” dawała cień nadziei, że wrócą z mocą co najmniej z 2003 roku, bo to miało ręce, nogi i klimat. Nowa płyta to pomyłka. Sztuczny twór jak marketowy burger. Słodkie melodie, które nie prowadzą donikąd. Wtórne, mdłe i ciągnie się bez sensu, jak ostatni sezon Stranger Things. I kiedy patrzę, jak się stoczyli, nie czuję złości. Czuję w końcu coś realnego: prawdziwy smutek.

Slaughter to Prevail – GRIZZLY

Odgrzewany kotlet jadący na renomie wokalisty showmana. „Grizzly” chce być epickie, a kończy jako soundtrack do siłowni, gdzie nikt nie pamięta, co leci w tle. Produkcja czysta, jasne, ale to jak polerowanie starego buta – błyszczy, a dalej śmierdzi. I serio, Alex Terible wrzucający filmiki z walk na gołe pięści albo memy z psami jest ciekawszy niż ten album.

„Grizzly” jest jak niedźwiedź z zoo: dużo ryku, zero agresji. To jak zamówić stek, a dostać parówkę z mikrofali. Niby jesz. Ale po co?

Inne płyt z tego roku godne polecenia

No i teraz ta półka tuż pod sufitem. Te płyty stoją na palcach, ręce już mają na krawędzi topowej dychy, ale coś je ciągnie za nogawkę. Niewiele zabrakło. Naprawdę maciupko, jak źle postawiony krok na schodach w ciemnej klatce – nie spadasz, ale czujesz ten zimny dreszcz, że mogło być idealnie.

To nie są przegrani, to raczej krążki, które w innych okolicznościach przyrody – innym roku, innym nastroju, innym zjedzonym przeze mnie śniadaniu – spokojnie weszłyby do topki i jeszcze rozsiadły się bez skrępowania.

Ale rzeczywistość była, jaka była. Gwiazdy ustawiły się krzywo, a ja stałem z boku z rękami w kieszeniach. Więc jeśli masz wolną chwilę albo godzinę do przepalenia – rzuć uchem (kolejność przypadkowa):

  • Inhuman Condition – Mind Trap
  • An Abstract Illusion – The Sleeping City
  • Psychonaut- World Maker
  • Warbringer – Wrath and Ruin
  • Children of the Sun – Leaving Ground, Greet the End
  • Benediction – Ravage of Empires
  • Rotten Sound – Mass Extinction (EPka)
  • Kirk Windstein – Ethereal Waves
  • Wayd – Reinvent
  • Hate – Bellum Regiis
  • Rivers of Nihil – Rivers of Nihil
  • Sphere – INFERNO
  • Testament – Para Bellum
  • The Old Dead Tree – London Sessions (EPka)
  • Aerosmith – One More Time (EPka)
  • Green Carnation – A Dark Poem, Pt. I: The Shores of Melancholia
  • Werewolves – The Ugliest of All
  • Stoned Jesus – Songs to Sun
  • Conjurer – Unself
  • Igorrr – Amen

Top 10 najlepszych rockowych i metalowych albumów 2025

Tu już nie ma żartów ani półśrodków. To jest ta dziesiątka, która przeszła przez sito, dym i zgrzyt zębów. Od brutalnego death metalu, który mieli kości jak betoniarka, przez progresywne pasaże skręcające mózg w supeł, melodyjną Skandynawię pachnącą chłodem, aż po powroty z muzycznego grobu i duchowych spadkobierców lat 70., grających tak, jakby czas był tylko sugestią.

A na dokładkę poniższy bonus: jedna płyta zawieszona w rozkroku między powyższym towarzystwem a właściwą dychą. Za dobra, żeby ją pominąć. Za niejednoznaczna, żeby wcisnąć ją na siłę do dziesiątki.

BONUS
Fleshbore – Painted Paradise

„Painted Paradise” to właśnie taki bonusowy artefakt – drugi album zespołu z USA, który utknął gdzieś pomiędzy technicznym death metalem a deathcore’em, jakby oba gatunki spotkały się w ciasnym barze o trzeciej nad ranem i postanowiły sprawdzić, kto ma twardsze kości.

To granie, w którym nie ma miejsca na przypadek. Precyzja jest tu walutą, a instrumentalna biegłość czymś w rodzaju religii. Gitary pędzą jak myśli człowieka, który za długo nie spał: szybkie przejścia, riffy pokręcone jak labirynt w tanim horrorze, solówki balansujące na cienkiej linie między “o, to nawet ładne” a “zaraz komuś tu urwie głowę”. Słychać echa klasyki tech-deathu, tego chłodnego, matematycznego grania w stylu Spawn the Possession, ale bez masturbacyjnego przerostu formy. 

Technicznie ta płyta stoi na kilku solidnych filarach, takich, które mogłyby utrzymać rozpadający się parking wielopoziomowy. Jest riffowanie w trybie “machine-gun-bars”. Są złożone, często synchroniczne linie basu i gitar, które splatają się w grube, harmoniczne warstwy, jakby ktoś układał dźwięki cegła po cegle, bez planu ewakuacyjnego. Jest perkusja, która z jednej strony wali blast-beatami jak młotem pneumatycznym, a z drugiej potrafi nagle skręcić w bardziej “funkowy” groove. Nad tym wszystkim wiszą wokale: surowe, dynamiczne, żonglujące różnymi odmianami growlu, jakby wokalista sprawdzał, ile jeszcze kolorów można wycisnąć z jednej czarnej farby.

Cały „Painted Paradise” brzmi jak deklaracja zespołu, który doskonale zna reguły gry, ale nie ma zamiaru grać grzecznie. Manipulują ramami gatunku, wyginają je, testują ich wytrzymałość, żeby wycisnąć maksymalny efekt instrumentalny. Patrzę na to z boku, z lekkim zmęczeniem świata, i myślę, że w tym całym absurdzie – w technice, agresji, precyzji – jest jakaś ponura uczciwość. Zero raju obiecanego czy utraconego. Tylko pomalowane dekoracje i dźwięki ostre jak szkło pod stopami.

Miejsce 10.
Cryptopsy – An Insatiable Violence

Są zespoły, które dawno powinny stać się pomnikiem z brązu, obsiadanym przez gołębie i wspomnienia. Cryptopsy jednak wciąż chodzi, oddycha i gryzie. „An Insatiable Violence”, dziewiąty studyjny album tych kanadyjskich weteranów, nie brzmi jak płyta ludzi, którzy powinni już liczyć tabletki na nadciśnienie. To raczej dźwięk kogoś, kto wie dokładnie, jak bardzo ten świat jest popsuty, i postanowił dorzucić do ognia jeszcze kanister benzyny – ale odmierzonej co do mililitra.

To wciąż brutalny, techniczny death metal, żadnych cudów i objawień. Różnica polega na tym, że tu wszystko jest ostrzejsze, bardziej precyzyjne, jakby ktoś w końcu przetarł okulary. Ten materiał ma więcej zróżnicowania niż wiele wcześniejszych wydawnictw Cryptopsy, więcej świadomej kontroli nad chaosem. Klasyczne elementy ich dyskografii są tu obecne, ale przepuszczone przez nowoczesne myślenie o rytmie i produkcji. To nie nostalgiczny powrót do młodości, tylko chłodna autopsja własnej legendy.

Flo Mounier za perkusją wciąż jest osią tego całego piekielnego mechanizmu. Jego gra to brutalny napór, który przypomina pracę silnika odrzutowego – nie pyta, czy jesteś gotowy. Wokół tego Christian Donaldson na gitarze i Olivier Pinard na basie dokładają więcej melodii i technicznych niuansów, niż można by się spodziewać po zespole, który kiedyś słynął głównie z dźwiękowego masakrowania wszystkiego dookoła. Riffy i solówki nie są tu tylko narzędziem przemocy, ale też precyzyjnym skalpelem.

Technicznie płyta żyje z ciągłych, nerwowych przeskoków między blastami a groove’ami sekcji rytmicznej. Gitary pracują szybko, wyciskając z dynamiki maksimum, jakby każdy dźwięk miał ostatnią szansę na zaistnienie. Bas Pinarda w końcu wychodzi z cienia – jest bardziej słyszalny niż na wielu poprzednich albumach, dokłada teksturę i głębię, sprawia, że riffy i rytmy mają ciężar, a nie tylko prędkość. Nad tym wszystkim Matt McGachy, który wokalnie miota się między ekstremalnym cierpieniem a bardziej czytelnymi, niemal “ludzkimi” frazami, co paradoksalnie potęguje ekspresję całości.

Produkcja jest klarowna i mocna. To ważne, bo przy takiej ilości dźwięków łatwo zamienić wszystko w jedną brunatną plamę. Tutaj instrumenty są czytelne nawet w momentach, gdy muzyka gęstnieje do granic paranoi. Słychać każdy cios, każde szarpnięcie struny, każdy nerw.

Patrzę na „An Insatiable Violence” jak na dowód, że głód można pielęgnować latami. Cryptopsy znają swoje ograniczenia i swoje atuty, i zamiast udawać młodych gniewnych, brzmią jak starzy drapieżnicy, którzy nauczyli się zabijać ciszej, ale skuteczniej. To nie jest płyta o rewolucji. To raczej zimne, precyzyjne przypomnienie, że przemoc – ta muzyczna, kontrolowana – wciąż potrafi być nienasycona.

Miejsce 9.
Revocation – New Gods New Masters

Są zespoły, które z wiekiem łagodnieją, zaczynają mówić ciszej, zostawiają więcej światła w kadrze. Revocation robi dokładnie odwrotnie. „New Gods New Masters” brzmi jak kolejny rozdział tej samej obsesji, tylko zapisany grubszą czcionką i ostrzejszym ołówkiem. Dziewiąty album w katalogu (i dziewiąte miejsce na mojej liście), a oni dalej zachowują się tak, jakby ktoś im właśnie powiedział, że to ostatnia noc przed końcem świata i trzeba powiedzieć wszystko naraz, bez znieczulenia.

To wciąż techniczny death/thrash metal, ale rozepchnięty łokciami, bardziej brutalny, bardziej złożony, gęsty jak powietrze przed burzą. Dave Davidson nadal trzyma kierownicę jedną ręką i nie wygląda, jakby miał zamiar ją oddać. Jego songwriting dominuje, narzuca kierunek, ale tym razem nowa sekcja rytmiczna zmienia ciężar pojazdu. Harry Lannon na gitarze rytmicznej i Alex Weber na basie dokładają inne odcienie, inne napięcia, sprawiając, że ten materiał funkcjonuje jednocześnie jako walec i jako precyzyjna maszyna.

Produkcja i miks Hansa Bogrena robią tu robotę niewdzięczną, ale kluczową. Wszystko jest klarowne, czytelne, bez zamiany w dźwiękową breję, a jednocześnie niskie pasma gitar pozostają gęste i ciężkie, jakby ktoś celowo nie chciał ich do końca odcedzić. Ten album oddycha, ale oddycha ciężko, jak po długim biegu w maskach przeciwgazowych.

Gitary są tu sercem i układem nerwowym jednocześnie. Ten potężny, „mazisty” ton przewija się przez większość utworów, oblepia brutalne riffy, które łączą thrashowy napęd z deathmetalową agresją. Sekcja rytmiczna lawiruje między intensywnymi blast-beatami a bardziej złożonymi figurami, dzięki czemu utwory nie są jednowymiarowe – mają dynamikę, napięcie, momenty oddechu, zanim znów ktoś przyciśnie ci głowę do ściany.

Gościnne partie wokalne, choć pojawiają się nazwiska pokroju Travisa Ryana czy Jonny’ego Davy’ego, są rozłożone z głową. To przyprawy, nie danie główne. Wzbogacają miks barw, dorzucają inne faktury krzyku i wściekłości, ale nigdy nie dominują nad instrumentalnym rdzeniem. 

Śmiem twierdzić, że „New Gods New Masters” jest jak kronika zespołu, który nie wierzy w starych bogów, ale też nie ufa nowym. Revocation nie szuka zbawienia, nie buduje pomników. Oni po prostu grają coraz ciężej, coraz gęściej, coraz bardziej świadomie. To muzyka ludzi, którzy wiedzą, że świat nie potrzebuje kolejnych mistrzów, tylko kolejnego, dobrze wymierzonego uderzenia. I dokładnie to tu dostajesz.

Miejsce 8.
Phobocosm – Gateway

Są takie płyty, które nie chcą cię zabawić. Nie puszczają oka, nie mrugają refrenem, nie próbują być “fajne”. „Gateway” od Phobocosm to jedna z nich. Czwarty długograj Kanadyjczyków brzmi jak zamykanie ciężkich drzwi w opuszczonym budynku: wiesz, że coś się właśnie kończy, ale też czujesz, że za tymi drzwiami dalej jest ciemno.

Death metal, doom, ciężar i atmosfera – wszystko tu jest podporządkowane masie. „Gateway” nie szuka lekkości, nie udaje ruchu, tam gdzie chodzi o bezruch. Te kompozycje poruszają się wolno albo w umiarkowanym tempie, ale z takim naciskiem na wagę dźwięku, że każda sekunda ciąży jak mokry beton. To granie z dystansem, gdzie dźwięki nie są podawane pod nos, tylko stoją kawałek dalej, jak sylwetki we mgle. Każdy instrument ma swoje miejsce w miksie, wyraźne, ale nie wypolerowane – bardziej jak kamienie w murze niż elementy dekoracyjne.

Technicznie ta płyta opiera się na trzech filarach, prostych jak brutalna architektura. Po pierwsze: gitary. Nisko strojone do granic przyzwoitości, z potężnym ciężarem środka i dołu pasma. To riffy, które nie tyle brzmią, co wiszą w powietrzu, duszne, gęste, jakby ktoś zgęścił powietrze w pomieszczeniu. Po drugie: sekcja rytmiczna, balansująca między miarowym, ciężkim biciem a nagłymi, brutalnymi przyspieszeniami. Te kontrasty nie są tu dla popisu – one utrzymują napięcie, sprawiają, że nawet wolne fragmenty nie tracą agresji. Po trzecie: wokal. Surowy, głęboki, często zatopiony w miksie tuż obok perkusji, jakby był kolejnym instrumentem perkusyjnym, a nie nośnikiem “treści”. To potęguje brutalną estetykę nagrania i odbiera słuchaczowi komfort wyraźnego punktu zaczepienia.

„Gateway” to tytułowa brama prowadząca w dół. Phobocosm nie interesuje ucieczka, tylko pogłębianie mroku, dopracowywanie ciężaru, konsekwencja w budowaniu atmosfery. To muzyka dla ludzi, którzy wiedzą, że nie wszystko musi iść do przodu. Czasem wystarczy stać w miejscu i pozwolić, żeby ściany powoli się zbliżały. Czemu to tylko wychodzi tak późno? Jak nie pod koniec listopada, to poprzednia („Foreordained”, też genialna z 2023 roku) na początku grudnia? Może byłoby wyżej?

Miejsce 7.
Paralyzed – Rumble & Roar

Zmniejszamy ciężar. Zakładamy dzwony, panie zdejmują staniki, odpalamy kadzidła i jedziemy do lat 70, bo są takie płyty, które nie udają, że odkrywają Amerykę. One raczej wjeżdżają do starego, zadymionego baru, stawiają kufel na lepkim blacie i mówią: “to już było, ale zobacz, jak dalej działa”. „Rumble & Roar” niemieckiego Paralyzed dokładnie tak się zachowuje. To heavy blues rock i stoner rock zanurzony po uszy w latach 60. i 70., w cieniu Black Sabbath, Led Zeppelin i The Doors, ale grany bez muzealnej nabożności. Bardziej jak rozmowa z duchami niż rekonstrukcja historyczna.

Brzmienie jest ciepłe, gęste, lepkie, dalekie od tego współczesnego, sterylnego “odchudzania” gitar, które często spotyka się w metalowych produkcjach. Tutaj dźwięk oddycha. Gitary brzmią naturalnie, bas pulsuje jak serce po kilku głębszych, a organy rozlewają się szeroko, nadając całości przestrzeń i głębię. To granie, które nie boi się pogłosu, nie boi się stęchłego powietrza między nutami. Produkcja bardziej przypomina nagranie zespołu kiszącego się w jednym pomieszczeniu niż cyfrową układankę na zimnym ekranie.

Technicznie ten album stoi na solidnych, dobrze znanych filarach, ale Paralyzed potrafią je ustawić pod odpowiednim kątem. Riffy gitarowe są ciężkie, lecz nie monotonne: raz idą w bluesowe, swingujące zagrywki, innym razem skręcają w bardziej psychodeliczne rejony, z solówkami nasiąkniętymi wah-wah, jakby ktoś wyciągnął stare efekty z zakurzonej szafy i przypomniał sobie, po co one w ogóle istnieją. Bas Philippa Engelbrechta trzyma groove twardo i konsekwentnie, często prowadzony równolegle z rytmicznymi partiami organów Cateriny Böhner. To połączenie daje harmoniczną gęstość, która sprawia, że utwory brzmią pełniej i ciężej.

Perkusja jest stanowcza, osadzona w klasycznym rockowym pulsie, ale potrafi zejść z pierwszego planu, gdy robi się bardziej balladowo lub subtelnie. Nic tu nie jest przerysowane, nic nie krzyczy „patrzcie na mnie”. Nad tym wszystkim unosi się wokal Michaela Bindera – chropowaty, rasowy, idealnie sklejający bluesową surowość z psychodelicznym nalotem. Przy pierwszym odsłuchu myślałem, że Jim Morrison wyszedł spod kamienia. To głos, który brzmi, jakby znał smak kurzu z drogi i dymu z tanich papierosów.Całość jest spójna, ale nie jednowymiarowa.

Rytmicznie zróżnicowana, świadoma swoich korzeni, a jednocześnie osadzona we współczesnym ciężarze. „Rumble & Roar” nie próbuje być rewolucją. To raczej przypomnienie, że stare formy wciąż działają, jeśli gra się je z wyczuciem i bez kompleksów. Ten album to dowód, że czasem wystarczy dobrze rozkręcić wzmacniacz, zamiast wymyślać nową religię. Blues, ciężar i trochę brudu pod paznokciami – brzmi jak przepis na dobrą zabawę, a reszta to tylko dekoracje.

Miejsce 6.
The Haunted – Songs of Last Resort

Są zespoły, które znikają na długo i wracają, jakby chcieli sprawdzić, czy ktoś jeszcze pamięta ich twarz. The Haunted wracają po prawie ośmiu latach nieobecności. To ich najdłuższa przerwa między płytami w karierze, i słychać w tym materiale nie tyle nostalgię, co chłodne, dojrzałe “sprawdzam”. Jakby zespół wyszedł z długiego milczenia nie po to, by coś udowodnić, tylko żeby przypomnieć, że nadal stoi w tym samym miejscu, tylko grunt pod nogami jest twardszy.

Brzmienie albumu jest bogate, zbalansowane, pełne, ale bez tej irytującej przesady w górnych pasmach, która zabija dynamikę. Każdy element ma swoje miejsce: gitary są ostre i wyraźne, bas nie ginie w tle, perkusja oddycha. To miks, który nie próbuje być nowoczesny na siłę, raczej solidny jak dobrze zmontowany silnik: nie błyszczy chromem, ale odpala za każdym razem.

Muzycznie „Songs of Last Resort” stoi na fundamencie, który The Haunted znają na pamięć. Gęste riffy Ana Engerunda i Jensena łączą thrashową precyzję z melodyjnością szkoły Göteborga, bez popadania w plastikową gładkość. Groove metalowe akcenty pojawiają się w refrenach i zwolnieniach, tworząc przestrzeń pomiędzy atakującymi frazami, jak krótkie przerwy na złapanie oddechu, zanim znów ktoś przyłoży ci łokciem w żebra. To granie zwarte, konkretne, bez niepotrzebnych ozdobników.

Marco Aro za mikrofonem brzmi tak, jakby nigdy stamtąd nie odszedł. Jego agresywny, chropowaty wokal kontrastuje z bardziej melodyjnymi partiami gitar, budując napięcie między czystą siłą a chwytliwością. To nie jest śpiew, który chce się przypodobać. To głos, który wie, że melodie działają lepiej, gdy są obudowane gniewem. Perkusja Adriana Erlandssona brzmi naturalnie, ale uderza z masą – nie zagłusza reszty, ale też nie chowa się w cieniu. Gitara pozostaje w centrum, bez pożerania niższych rejestrów, co w tym gatunku wcale nie jest takie oczywiste.

„Songs of Last Resort” to album nagrany przez ludzi, którzy nie mają już potrzeby udowadniania czegokolwiek scenie ani sobie samym. The Haunted wracają po długiej przerwie z materiałem spójnym, solidnym, uważnym. Bez rewolucji, bez fajerwerków, ale z energią. Wspomniani wcześniej The Halo Effeckt mogą się dużo nauczyć słuchając tej płyty…

Miejsce 5.
Despised Icon – Shadow Work

Są zespoły, które po latach wracają jak duchy z zaświatów: niby te same, a jednak trochę wygładzone, jakby ktoś im starannie opiłował kły. Despised Icon na „Shadow Work” nie opiłowali niczego. Co najwyżej nauczyli się, gdzie dokładnie uderzyć, żeby bolało dłużej. Sześć lat kazali na siebie czekać i brzmią jak powrót do rdzenia ich brutalnej estetyki, ale bez młodzieńczego chaosu. To nie jest cofanie się w czasie. To raczej świadome zejście do piwnicy, w której wszystko już znasz, tylko teraz masz lepszą latarkę.

Ten materiał jest bardziej kontrolowany, wyraźnie bardziej zróżnicowany niż wcześniejsze płyty, ale nadal ciężki jak betonowy blok spuszczony z dachu. Brzmienie jest współczesne, gęste, z potężnym atakiem niskich tonów i klarowną separacją instrumentów, nawet tam, gdzie wszystko teoretycznie powinno się rozsypać w chaosie breakdownów.

Po pierwsze: gitary. Brutalne i szybkie riffy są agresywne, ale przemyślane rytmicznie. To nie jest losowe machanie ostrzem. Każde cięcie ma swój moment. Dzięki temu perkusja Alexa Pelletiera zachowuje precyzję nawet w najszybszych fragmentach. Efekt jest taki, że dostajesz “kontrolowaną demolkę”: ściany lecą, ale zgodnie z planem. Po drugie: wokale. Dualny front Erian/Marois pracuje na szerokim spektrum tekstur – od slamowych, głębokich gutturali po hardcore’owe zaśpiewki, które w wielu momentach są wręcz częścią riffu. Po trzecie: aranżacyjna dyscyplina. Gościnne partie – Matt Honeycutt, Scott Ian Lewis, Tom Barber – są wkomponowane z wyczuciem. Nie kradną sceny, ale poszerzają paletę barw, dokładają inne akcenty rytmiczne i wokalne, bez rozbijania tożsamości zespołu.

Jasne, w drugiej połowie płyty pojawiają się znane deathcore’owe tropy. To nie jest album, który udaje, że odkrywa nowy kontynent. Ale „Shadow Work” broni się spójnością, zwartą strukturą i konsekwencją w podejściu do formy. Bez nadmiaru ozdobników, bez niepotrzebnego puszenia się. Despised Icon wciąż rozumieją, na czym polega ich siła. Nie na szoku. Nie na ilości. Na kontroli nad brutalnością. I w tym sensie „Shadow Work” brzmi jak praca wykonana przez ludzi, którzy wiedzą, że prawdziwy cień zawsze jest ostrzejszy, gdy światło pada dokładnie tam, gdzie trzeba. No i tak okładka…

Miejsce 4.
Hostia – Razorblade Psalm

I jest Polski rodzynek. Rok temu Blindead, a teraz Hostia, co swoją krwią (to nie metafora, a fakt) maluje okładkę. Bo wiecie, są płyty, które wchodzą jak rozmowa. „Razorblade Psalm” Hostii wchodzi jak łokieć w zęby. Bez ostrzeżenia, bez wstępu, bez potrzeby tłumaczenia się komukolwiek. Warszawska banda robi tu dokładnie to, z czego jest znana: miesza grindcore z death metalem i kondensuje to wszystko do szesnastu krótkich, brutalnych wyładowań, jakby czas był wrogiem, a każda dodatkowa sekunda oznaczała zdradę idei.

To album zbudowany na krótkich formach. Większość numerów kończy się, zanim zdążysz pomyśleć, że “może teraz refren”. Tu nie ma refrenów. Są ataki. Przesterowane gitary, surowa perkusja i wokale, które nie znają pojęcia półtonów ani niuansów. To nie jest krzyk rozpaczy ani teatralna agresja. To frontalny nacisk, jak taran uderzający w drzwi, które i tak były już nadłamane. 

Technicznie „Razorblade Psalm” działa na kilku prostych, ale bezlitosnych zasadach. Tempo praktycznie nie schodzi poniżej blastów albo szybkiego tremolo. To ciągły ruch do przodu, bez hamulców, bez momentów na złapanie oddechu. Riffy są krótkie, punktowe, zaprojektowane pod maksymalną intensywność, a nie pod zapamiętywanie melodii. Brzmienie gitar jest mocno dociążone, co sprawia, że nawet te grindowe strzały mają masę, a nie tylko prędkość. Produkcja trzyma ostre krawędzie, ale nie gubi separacji instrumentów, co przy takiej liczbie krótkich fraz i ciągłym bombardowaniu dźwiękiem jest kluczowe. Inaczej wszystko zamieniłoby się w jedną, brązową kupę.

Razorblade Psalm” to seria cięć, każdy numer jak kolejny ruch ostrza. Bez filozofowania, bez wygładzania przekazu. Hostia nie buduje nastroju – ona go wymusza. To granie dla ludzi, którzy wiedzą, że w tym gatunku liczy się intensywność, a nie komfort. Krótko, brutalnie, bez litości. Jak modlitwa odmawiana żyletką zamiast różańca.

Miejsce 3.
Steven Wilson – The Overview

Króla by zabrakło? Na mojej liście? Niemożliwe! Chwilę mi zajęło przekalibrowanie się na nowo, ale wróciłem ja i wrócił i on. Wiecie, są artyści, którzy co kilka lat ogłaszają “powrót do korzeni”, po czym okazuje się, że korzenie były plastikowe i podłączone do syntezatora. Steven Wilson na „The Overview” faktycznie zawraca, ale nie w stronę nostalgii, tylko w stronę dużych form, długiego oddechu i tego charakterystycznego progresywnego myślenia, które zawsze było jego naturalnym ekosystemem. Po bardziej elektronicznych eskapadach ostatnich lat (po których ortodoksi płakali jak małe pizdeczki) wraca do grania szerokiego jak horyzont widziany z orbity. I nie jest to przypadek, bo cały ten album kręci się właśnie wokół tej perspektywy.

The Overview” składa się zaledwie z dwóch utworów, obu znacznie dłuższych niż cokolwiek, co dałoby się nazwać singlem. To świadomy gest, hołd, ołtarz życia, ukłon w stronę tradycji epickich suit progresywnego rocka, gdzie forma nie była ograniczeniem, tylko narzędziem do budowania świata. Tematem jest tzw. “overview effect”, czyli zmiana percepcji po zobaczeniu Ziemi z kosmosu. Brzmi górnolotnie? Jasne. Ale Wilson bierze ten koncept i przekłada go bezpośrednio na architekturę dźwięku: długie introdukcje, zmienną dynamikę, rozległe panoramy brzmieniowe, mnóstwo klawiszy i przestrzennych efektów, które nie tyle ozdabiają muzykę, co definiują jej skalę.

Technicznie to album dopieszczony jak model statku kosmicznego składany w ciszy, nocami. Brzmienie jest bogate i precyzyjne, a miks, którym Wilson zajmuje się sam, eksponuje detale bez popadania w demonstracyjną sterylność. Słychać zarówno niuanse gitar akustycznych i elektrycznych, jak i subtelne prace klawiszy czy perkusji. Instrumenty nie walczą tu o miejsce, nie pchają się na pierwszy plan. One współistnieją, budując zwarte pole soniczne, które raczej otacza słuchacza, niż próbuje go zaatakować. W porównaniu z wcześniejszymi nagraniami Wilson wyraźnie częściej sięga po bardziej organiczne barwy zamiast ciężkiej elektroniki. Duch prog rocka lat 70. krąży tu wyraźnie, ale nie jako przebranie na bal przebierańców w OSP, ale raczej jako sposób myślenia, przeniesiony w nowoczesne realia.

Dwie główne kompozycje pokazują ten zamysł bardzo wyraźnie. „Objects Outlive Us” operuje szerokim wachlarzem dynamiki i instrumentalnych detali. To utwór, który oddycha, zmienia kształt, raz zbliża się do słuchacza, raz się oddala, jakby testował granice percepcji. „The Overview” z kolei idzie dalej w stronę przestrzeni i ambientu. Rozwija motywy kosmiczne, korzysta z narracji mowy, z efektów budując wrażenie obserwacji z dystansu, niemal odczłowieczonej. To nie są kontrasty dla kontrastów – raczej dwa różne sposoby opowiadania tej samej historii.

„The Overview” to nie zbiór piosenek, tylko jednorodne dzieło z wyraźnymi podziałami tematycznymi, coś w rodzaju muzycznego eseju. To płyta, która wymaga czasu i uwagi, nie daje natychmiastowej gratyfikacji. Ja, wieloletni akolita Wilsona musiałem się w nią wgryzać jak w brzoskwinię, a olśnienie przyszło, kiedy stała się muzyką tła. Steven Wilson nie próbuje tu być przebojowy ani nowoczesny na siłę. On raczej rozkłada mapę, odsuwa kamerę i mówi: spójrz szerzej. A że przy okazji robi to z precyzją człowieka, który wie, gdzie kończy się efekt, a zaczyna treść – to już tylko potwierdza, że w tej części kosmosu, progresywnej drogi mlecznej, wciąż porusza się bardzo pewnie.

Miejsce 2.
Coroner – Dissonance Theory

Dużo tych powrotów na tej mojej liście. Ale są powroty, które pachną naftaliną, i są takie, które pachną stalą wyciągniętą z ognia. „Dissonance Theory” należy do tej drugiej kategorii. Ponad trzydzieści lat, TRZYDZIEŚCI LAT ciszy po „Grin”, a oni wracają nie jak muzealny eksponat, tylko jak zespół, który dobrze wie, ile waży własny cień. To wciąż Coroner – kanon progresywnego thrashu, zimna precyzja, techniczna (mam wrażenie nigdy należycie niedoceniona) paranoja – ale przepuszczona przez doświadczenie ludzi, którzy nie muszą już nikomu udowadniać, że potrafią grać szybciej od własnych myśli.

To nie jest zbiór starych patentów odkurzonych i podanych w nowym opakowaniu. Te kompozycje balansują między technicznym thrashowym atakiem a bardziej stonowanymi, momentami wręcz groove’owymi fragmentami. Jakby zespół celowo spuszczał powietrze z balonu prędkości, żeby zobaczyć, co zostaje pod spodem. I zostaje sporo. Dojrzałość, kontrola tempa, świadomość formy. Coroner pamięta swoje korzenie, ale zamiast klękać przed nimi, bierze je na warsztat i sprawdza, ile jeszcze wytrzymają.

Produkcja jest klarowna, współczesna, ale bez sterylnej sterylności. Duży nacisk na przestrzeń szerokich gitar, dzięki czemu nawet w najszybszych partiach da się bez problemu rozróżnić warstwy instrumentów. Nic się tu nie zlewa w jedną ścianę hałasu. To dźwięk, który oddycha. Jakby ktoś wreszcie zrozumiał, że precyzja nie polega na tym, żeby wszystko było głośno naraz.

W samym środku tej płyty jest kilka wyraźnych punktów ciężkości. Gitary operują teksturą, która łączy brutalną chropowatość z bardziej wyrafinowanymi, progresywnymi zagrywkami. To nie są riffy pisane pod pogo, tylko pod skupienie. Sekcja rytmiczna, z perkusją Diego Rapacchiettiego, balansuje między klasycznym thrashowym naporem a drobnymi, niemal jazzowymi fetyszami. Takimi detalami, które nie wyskakują na pierwszy plan, ale zmieniają sposób, w jaki utwór się porusza. Aranżacje dają riffom i solówką przestrzeń do oddychania, nawet wtedy, gdy tempo przekracza to, co zwykło się uważać za “thrashowe”.

Cała „Dissonance Theory” trzyma się razem zaskakująco dobrze. Jednorodna stylistycznie, ale daleka od monotonii. To płyta ludzi, którzy rozumieją, że dysonans nie polega na chaosie, tylko na napięciu między tym, co znane, a tym, co jeszcze działa. Coroner wraca bez triumfalizmu, bez tanich gestów. Po prostu stawia kolejne zdania w długim, technicznym monologu, który brzmi tak, jakby nigdy nie został przerwany. I w tym jest coś niepokojąco uczciwego ale szczerego i pięknego.

Miejsce 1.
Sanguisugabogg – Hideous Aftermath

Jeśli „Hideous Aftermath” faktycznie jest moją płytą roku, to nie dlatego, że jest “najbrutalniejsza” w prostym sensie. Brutalność Sanguisugabogg już znamy. Rzecz w tym, że na trzecim longplayu zespół wreszcie zrozumiał, jak ją ważyć, a nie tylko wylewać wiadrami. To moment, w którym ich death metal przestaje być wyłącznie aktem fizycznej przemocy, a zaczyna działać jak dobrze zaprojektowana maszyna nacisku: rytmiczna, modularna, świadoma swojej siły. I to jest piękne, bo możemy być świadkami tej przemiany.

Największa zmiana dotyczy środka ciężkości. Wcześniej dominowała logika “ciągłego ataku”; tutaj mamy kontrolę pulsu. Groove nie jest dodatkiem ani chwilą wytchnienia, tylko szkieletem całej płyty. Riffy są nadal niskie i brudne, ale są osadzone w czasie. To muzyka, która nie tylko miażdży, ale wciąga w rytm, zmusza ciało do reagowania, zanim głowa zdąży się wycofać. Paradoksalnie właśnie ta rytmiczność potęguje ciężar, bo każde zwolnienie zapowiada kolejne uderzenie. Blastów jest dużo, ale nie są one bezkształtną burzą. Każde przejście perkusyjne ma funkcję dramaturgiczną, a nie tylko energetyczną. To produkcja, która ufa materiałowi i nie musi go maskować.

Pod względem kompozycyjnym „Hideous Aftermath” jest najbardziej “napisanym” albumem Sanguisugabogg. Riffy przestają być jedynie nośnikami agresji, a zaczynają pracować narracyjnie. Pojawiają się przestoje, progresywne zawieszenia, momenty niemal melodyjne – nie w sensie harmonii, tylko konturu. To krótkie chwile, w których riff nie atakuje, tylko skręca. I właśnie tam płyta robi się naprawdę interesująca, bo pokazuje, że zespół potrafi budować napięcie bez ciągłego przyspieszania.

Goście są wykorzystani wzorowo. Todd Jones, Travis Ryan, Dylan Walker, Josh Welshman – to nie są camea dla fanów checklisty. Każdy z nich zmienia temperaturę utworu, wprowadza inną fakturę wokalną i rytmiczną. Zwłaszcza Ryan wnosi swoje know how, tę nerwowość i techniczną ostrość, która kontrastuje z bardziej „mięsnym” core’em Sanguisugabogg. W efekcie wokale stają się kolejnym instrumentem, a nie tylko nośnikiem ekstremy.Jeśli to jest moja płyta roku, to dlatego, że „Hideous Aftermath” pokazuje coś rzadkiego w brutalnym death metalu: dojrzałość bez utraty jadu.

Sanguisugabogg nie złagodniał, nie “dorósł” w sensie kompromisu. Po prostu nauczył się, że prawdziwy ciężar nie polega na ciągłym krzyku, tylko na umiejętnym milczeniu między ciosami. To album, który nie puszcza słuchacza ani na sekundę – nie dlatego, że jest non stop szybki, ale dlatego, że jest konsekwentnie bezlitosny i precyzyjny. I to jest różnica między dobrą płytą a płytą, do której będzie się wracać, nawet gdy kurz już opadnie.

POSŁOWIE

Ta lista układa się w bardzo czytelny obraz roku, w którym ekstremum przestaje być celem samym w sobie, a staje się narzędziem formy. Odpuściłem (z różnych względów) rzucanie się na każdy album i postawiłem na celebrację i wybiórczość, dzięki czemu wyszło to, co wyszło.

Niezależnie od stylistyki – od grindcore’owej kondensacji Hostii, przez techniczny rygor Revocation i Coroner, groove’owy powrót The Haunted, deathcore’ową dyscyplinę Despised Icon, aż po rytmicznie świadomy brutalizm Sanguisugabogg – dominuje myślenie strukturalne, kontrola dynamiki i klarowna produkcja. Nawet płyty bardziej “retro” (Paralyzed) czy kontemplacyjne (Steven Wilson) wpisują się w ten trend: mniej chaosu dla chaosu, więcej sensu w aranżacji.

To zestaw albumów, które nie próbują na nowo definiować gatunków, ale pokazują, jak dojrzale i świadomie można w nich dziś mówić ciężkim językiem.

Wracam do NBA…

Opublikowano

w

przez

Tagi:


Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Przegląd prywatności

Ta strona korzysta z ciasteczek, aby zapewnić Ci najlepszą możliwą obsługę. Informacje o ciasteczkach są przechowywane w przeglądarce i wykonują funkcje takie jak rozpoznawanie Cię po powrocie na naszą stronę internetową i pomaganie naszemu zespołowi w zrozumieniu, które sekcje witryny są dla Ciebie najbardziej interesujące i przydatne.